Podobno nie ma ludzi bez wad. A jak sprawa wygląda pośród Kotowatych? Prawdopodobnie podobnie. Gdyby moi Ludzie wiedzieli, że w dniu moich urodzin, a właściwie nazajutrz od dnia randki Mamusi Emilki i Tatki Consula, gdy przypominałem niewidoczne gołym okiem ziarnko grochu, w moim małym, futrzastym ciałku, już kiełkowały skłonności do łobuzowania i tworzenia kołtunów, które w przyszłości, dadzą o sobie znać, to nie wiem, czy zaprosiliby mnie do swojego życia. O żarłocznej naturze nie wspomnę, aczkolwiek ona jeszcze mogłaby zostać zaaprobowana. Gdy Pańcia z nostalgią przeglądała niedawno zdjęcia z czasów pierwszych dni naszego pojawienia się w ich człowieczym życiu, zaczęła wspominać, jak to było. Wyjęła też z teczki mój rodowód i umowę z hodowczynią. A w niej podpis Ludziowatego, w którym zobowiązał się do tego, że zadba o mnie dożywotnio, czyli w podtekście, że zapewni pełną miskę, opiekę weterynaryjną i że nie odda nikomu jako prezent, nie wypożyczy, czy wyrzuci. A tym samym, czego tam oczywiście nie uwzględniono wprost, ale to tak między nami, że akceptuje wszelkie moje wady. Te związane z charakterkiem zapewne. Jednak, gdy Pańcia i Pańcio mnie poznali, wcale nie odczułem, aby pędzlowanie jedzonka i urwisowanie, nawet ta niesforna kołtuneria, stanowiły dla nich większy problem. Często powtarzali, że to wszystko dodaje mi uroku i nawet zachęciło Pańcię do założenia bloga. Droczyli się ze mną, przezywając mnie łobuzerką i kołtuniakiem. Okazało się, co wspólnie podkreślili, że ogromną zaletą mojej kocioosoby, która przysłoniła moje wady, to bycie jedynym i niepowtarzalnym Ursusikiem. Ciekawskim, towarzyskim, zawsze zainteresowanym wydarzeniami dookoła. Panem Kotem gadułą z odrobiną strachliwości. Olbrzymem w składzie porcelany, który zawsze coś zrzuci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz